Witajcie kochani!
To będzie naprawdę długi wpis,
więc proponuję przed rozpoczęciem lektury zaparzyć sobie pysznej herbaty/kawy
(kto co woli) i przygotować michę czegoś dobrego. Będzie dużo zdjęć, dużo tekstu i duuuuużo książek!
źródło: Witaj w podróży |
W ubiegły weekend (26-29.11.2017)
miały miejsce 21. Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie, w których dzięki opaczności losu mogłam uczestniczyć.
Były to moje drugie targi w Krakowie, tym jednak razem postanowiłam pojechać tam
o wiele wcześniej niż w zeszłym roku, by móc jeszcze tego samego dnia (czyli w
piątek) je tzw. „zaliczyć”. Oczywiście wraz z Tirindeth i moją ciocią pojechałyśmy Polskim Busem, ale jak napisałam
wcześniej, bardzo wcześnie musiałyśmy się na ten autobus zebrać. Z Łodzi
Fabrycznej odjechałyśmy o 4:55, więc mniej więcej możecie sobie wyobrazić, o
której musiałyśmy wstać, by się na niego wyrobić. Orientacyjnie, w Krakowie,
powinnyśmy być ok. 9:30, ale niestety miałyśmy poślizg, bo stałyśmy w korkach
nie tylko (standardowo) w Krakowie, ale także w Katowicach. Ponadto pogoda też
nie za bardzo dopisywała, ale na szczęście w drodze do hali EXPO przestało padać.
Zostawiłyśmy tylko bagaże w Hostelu pod Wawelem (w którym potem miałyśmy
niemiły incydent, ale o tym później) i mogłyśmy ruszać na podbój targów.
Pierwszego dnia postanowiłam, że to będzie dzień dla mnie, czyli zero robienia
zdjęć, a dużo kupowania książek i oglądania stoisk.
Po zwiedzaniu postanowiłyśmy coś zjeść w części jadalnej (nad kasami). Oczywiście było bardzo dużo ludzi i nie wiem jakim cudem udało mi się znaleźć wolny stolik. Jedzenie, które można było tam kupić było strasznie drogie (np. devolay kosztował 20 zł), ale całkiem niezłe. Ja wzięłam sobie żurek i powiem Wam, że był naprawdę dobry, tylko skromna porcja. Z targów zwinęłyśmy się ok. 16? (nie pamiętam) i do hostelu dotarłyśmy ok. 18. I tutaj zaczyna się przygoda jak z filmów i paradokumentów (i nie mam tu na myśli nic śmiesznego).
Przez korki na trasie w piątek
spóźniłam się na spotkanie dla blogerów, które zorganizowała Grupa Wydawnicza Publicat. Bardzo
chciałam poznać panią Małgosię Czajkowską, która współpracuje z nami-blogerami
i podziękować za okazane mi zaufanie. Pani Małgosia okazała się bardzo
sympatyczną osobą i mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości znów będziemy miały
możliwość się spotkać i zamienić parę słów. Dużym i miłym zaskoczeniem były
także upominki, które wydawnictwo dla nas przygotowało. Szczerze to nie
spodziewałam się aż tak dużego prezentu.
Szalenie jestem ciekawa książki Zielone koktajle. Detoks, oby przepisy
okazały się proste, bo nie jestem kuchennym lwem. Na pewno przetestuję zawarte
w niej przepisy, ale najpierw muszę ogarnąć się po tych targach, zmianie czasu i
po Wszystkich Świętych (sowa jako dekoracja! :D).
Po zwiedzaniu postanowiłyśmy coś zjeść w części jadalnej (nad kasami). Oczywiście było bardzo dużo ludzi i nie wiem jakim cudem udało mi się znaleźć wolny stolik. Jedzenie, które można było tam kupić było strasznie drogie (np. devolay kosztował 20 zł), ale całkiem niezłe. Ja wzięłam sobie żurek i powiem Wam, że był naprawdę dobry, tylko skromna porcja. Z targów zwinęłyśmy się ok. 16? (nie pamiętam) i do hostelu dotarłyśmy ok. 18. I tutaj zaczyna się przygoda jak z filmów i paradokumentów (i nie mam tu na myśli nic śmiesznego).
Kilka razy pisałam ten akapit,
odnośnie naszego zakwaterowania w hostelu, ponieważ to, z czym chcę się tu
podzielić mogłoby otworzyć tzw. puszkę Pandory, a ja nie chcę być, nie daj
Boże, przez to później prześladowana. Napiszę najbardziej ogólnikowo jak się
da, ku przestrodze: gdy chciałyśmy się zakwaterować, okazało się, że była „awaria
systemu” i nie mają dla nas pokoi (dzień wcześniej dzwoniłam i potwierdzałam
naszą rezerwację i było wszystko okay). Za to są w obowiązku znaleźć nam inny pokój
w tej samej cenie i standardzie. Owszem, znaleźli. Był położony niedaleko
hostelu, w nieciekawej (pustej) kamienicy, do którego trzeba było przejść przez
podwórko i krętymi, drewnianymi, wąskimi schodami na drugie piętro. Z bagażami
i książkami, które nabyłyśmy tego dnia na targach. Byłoby okay, dopóki nie
zorientowałyśmy się, że nasz „apartament” był połączony (teoretycznie)
zamkniętymi drzwiami z innym apartamentem, gdzie byli jacyś faceci. I w tym
momencie zapaliła nam się czerwona lampka. A jeszcze bardziej zaczęła świecić, kiedy
zorientowałyśmy się, że zamek w drzwiach łączących kuchnię z salonem jest
wyrwany (jakby ktoś właśnie z tamtej strony wyważył je kopniakiem). Szybko się
stamtąd zwinęłyśmy i na biegu szukałyśmy noclegu choćby na jedną noc. Nie mogłyśmy
tam zostać. Dzięki Bogu, po trzech telefonach, znalazłyśmy inny hostel (Green
Hostel na Krakowskiej 1), w którym bez problemu nas zakwaterowano. Na szczęście
tamten Pan oddał nam pieniądze, więc cała ta przygoda skończyła się naprawdę
szczęśliwie. Boję się pomyśleć, co by było, gdyby… Ale dzięki temu incydentowi
znalazłyśmy naprawdę porządny hostel (przynajmniej tak nam się wydaje), ze
świetnym dojazdem i do dworca, i na halę EXPO, który w ramach kwaterunku oferuje
także DARMOWE śniadanie. Niestety nie na miejscu, tylko w oddalonej niedaleko
restauracji. Cenowo wyszło nawet taniej niż miało wyjść pierwotnie. To, co tu
napisałam to okrojona wersja wydarzeń, ale jak napisałam wcześniej: nie chcę
otwierać puszki Pandory i mieć z tego powodu kłopoty.
Szczerze miałam nie opowiadać o
tej „przygodzie”, ale w końcu stwierdziłam, że czemu nie? Może dzięki temu wielu
z Was może uniknąć takich wrażeń, jakie my miałyśmy.
Powracając jednak do targów, w
sobotę postanowiłam już poważnie podejść do tego wydarzenia, to znaczy mniej prywaty,
więcej pracy blogerskiej. Aparat poszedł w ruch i takie efekty możecie teraz
podziwiać. Mój „toster”, jak to ładnie ujęła Tirindeth (za którego oczywiście
strzeliłam focha), ma swoje lata i nie robi takich hiper, ekstra mega zdjęć jak
Nikon, czy inny bajerancki sprzęt. Robi przyzwoite, ale niestety nie idealne,
dlatego musicie mi wybaczyć (i jemu) niedoskonałości, jakie się tu pojawią.
Więc zaczynamy!
W hali EXPO, za kasami znalazłam
taki oto uroczy, zielony element. Od razu na mojej buzi pojawił się uśmiech ;).
Pierwszy przystanek to stoisko Wydawnictwa Sonia Draga, gdzie kupiłam w sumie trzy książki:
♦ Romain Puértolas – Niezwykła podróż fakira, który utknął w szafie IKEA
♦ Adele Parks – Spotkanie w chmurach
♦ Chris Bohjalian – Ruiny przeszłości
Dwie pierwsze kupiłam w sobotę (w piątek zastanawiałam się nad Spotkaniem w chmurach, ale w końcu jej nie wzięłam, a fakira w ogóle nie było), a Ruiny… kupiłam w piątek.
Kolejny, to stoisko Wydawnictwa Otwartego. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego rozłożystość. Było miejsce, by usiąść i przejrzeć książki, mieli także fajną rozpiskę z cenami (moim zdaniem bardzo atrakcyjne, w porównaniu do innych wystawców), ciekawy katalog, Moondrive Boxy, kubek z Wyśnionego Boxa (zastanawiałam się nad nim, ale w końcu go nie wzięłam, bo mam przepełnioną szafkę z kubkami i nie miałabym gdzie go postawić. A teraz żałuję, bo był naprawdę śliczny i na pewno znalazłabym dla niego jakieś inne zastosowanie. No nic, może jeszcze kiedyś go upoluję). Większość książek, które w tym roku kupiłam są właśnie z tego stoiska. W piątek nabyłam tam książki Colleen Hoover, które mi brakowały do kolekcji, czyli:
♦ Szukając kopciuszka (moja recenzja)
♦ Never, never (napisaną razem z Tarryn Fisher)
♦ Confess
W sobotę dokupiłam:
♦ It ends with us oraz
♦ Światło, które utraciliśmy Jill Santopolo
Tym sposobem mam (prawie) wszystkie książki Hoover. Do „szczęścia” brakuje mi Ugly love (w grę wchodzi tylko stara okładka) oraz dwóch części trylogii Pułapka uczuć.
Następnie postój zrobiłam przy
stoisku Wydawnictwa MUZA. Tam nic nie
kupiłam (25% zniżki to, moim zdaniem, mało atrakcyjna oferta, ponieważ takie
rabaty na „dzień dobry” mają księgarnie internetowe).
Miałam w planach kupić ostatnią
część serii Cmentarza Zapomnianych Książek, czyli Labirynt duchów Carlosa Ruiza Zafóna, ale na tym stoisku jej nie
kupiłam. Nabyłam ją gdzie indziej w naprawdę okazyjnej cenie.
Następnie zatrzymałam się na
stoisku Grupy Wydawniczej Publicat,
jednak nic mnie na nim nie skusiło :).
Wydawnictwo Rebis miało naprawdę rzucające się w oczy stoisko. Moją
uwagę przykuła książka Jay’a Ashera (autora 13 powodów, na podstawie którego nakręcono serial) Światło. Opis i okładka tak mnie oczarowały, że postanowiłam ją
kupić (chociaż cena nie była jakoś szczególnie niska). Podobno jest bardzo
dobra, zobaczymy za jakiś czas, czy dobrego mam nosa do książek ;).
Następnie natknęłam się na
okazałe stoisko Wydawnictwa Literackiego.
Zrobiłam zdjęcie m. in. oszałamiająco grubych Córek Wawelu Anny Brzezińsiej, które mam w najbliższych planach
czytelniczych.
I wydawnictwo Novae Res.
I tak dotarłam do stoiska Dom Emisyjny Manuscriptum z
niesamowitymi kopiami zabytkowych ksiąg. Na mnie, absolwentce bibliotekoznawstwa, zrobiły naprawdę wielkie wrażenie i oczywiście musiałam je
sfotografować. Okazuje się, że targi książki są okazją nie tylko do nabycia nowych, pachnących farbą drukarską nowości, ale także obejrzenia takich oto cudów wydawniczych.
Stoisko Księgarni PWN i...
Helion (świetnie to wyglądało).
Kręcąc się wokół książek
natrafiłam na taką oto półkę, gdzie zamiast książek były bardzo realistyczne figurki
zwierząt. Coś fantastycznego! Nie mogłam oderwać od nich oczu, wykonano je naprawdę
perfekcyjnie!
Następny przystanek zrobiłam przy
księgarni internetowej Gandalf, która
ma swoją siedzibę w moim rodzinnym mieście i gdzie… kupiłam Labirynt duchów Zafóna, u w a g a, za 30
zł! Mam wrażenie, że zrobiłam u nich interes życia :D. Gratis, do książki,
dostałam magnes „Niby nie ma ideałów, a jestem ja” (na zdjęciu ten z prawej
strony na górze), zakładkę, oraz wysępiłam mały notesik (gdyby nie pani przede
mną, co jej dali cały plik, to chyba bym nie dostała :P).
Ponadto można było tam kupić taką
oto fajną torbę z szopem. Grafika super, ale niestety mało pakowna.
Moją uwagę przykuły książki, a
raczej okładki tomików wierszy Franciszka Klimka. Te koty były przeurocze i po
prostu musiałam je uwiecznić.
Następnie dotarłam do stoiska
księgarni Merlin, gdzie były takie
oto stosiki książek, które aż się prosiły o zdjęcie.
Epikpage. To stoisko było chyba najbardziej obleganym na
tegorocznych targach książki. I w piątek, i w sobotę trudno było się do niego
dopchać, jednak udało mi się zrobić kilka zdjęć, ale ostatecznie tylko dwa
wyszły na tyle dobrze, bym mogła je Wam pokazać.
Podobno dużym powodzeniem (oprócz
magnetycznych zakładek z Rysandem, które zniknęły w zastraszającym tempie)
cieszyły się kubki i świeczki zapachowe w słoiczku (nowość). Więcej dowiedzie
się o nich z filmiku Meg Sheti.
Udało mi się dotrzeć również do
stoiska księgarni niePrzeczytane,
gdzie w sobotę od 12 swoje książki podpisywała Agata Czykierda-Grabowska. Można było kupić tam jej najnowszą
powieść Pod skórą, którą miałam
okazję już czytać, a moją opinię na jej temat znajdziecie tutaj.
Później trafiłam na stoisko
wydawnictwa Czarna Owca, ale także
mnie tam nic nie skusiło.
No i stoisko wydawnictwa Papierowy Księżyc oraz jego filli (Szósty Zmysł i Planeta). W sobotę o 14 swoje książki
podpisywał Hugh Howey, autor postapokaliptycznej trylogii Silos. Jeszcze nie
miałam okazji jej czytać, ale jeśli jest w klimacie Łabędziego śpiewu Roberta McCammona (I część // II część), to na
pewno do niej zajrzę. Na stoisku można było kupić także, przedpremierowo, Arsen Mii Asher oraz dwie części Consolation Cornnie Michaelis, czyli gratka
dla łowców nowości. Ja odebrałam do recenzji Arsen wkrótce się za nią zabiorę. Mam nadzieję, że w trakcie
lektury gałki oczne nie wypłyną mi razem ze łzami.
Również i w tym roku na targach
znalazł się punkt stemplowania książek. Kto chciał, mógł z niego skorzystać. Ja
nie skorzystałam, ale zrobiłam zdjęcia.
Stoisko wydawnictwa Bosz.
A tutaj kącik Wydawnictwa Jaguar.
Tak jak Sonia Draga, mieli kosz z książkami po 10 zł.
Migawka ze stoiska wydawnictwa Czwarta Strona.
I książki Repliki.
Następnie zatrzymałam się przy
stoisku z ciekawymi zeszytami, bluzami, kubkami i gadżetami nawiązującymi do książek.
Najbardziej „rozwaliły” mnie worki „Team Słowacki” i „Team Mickiewicz”, które
kosztowały, u w a g a, 50 zł. Jak dla mnie cena zbyt wygórowana za takie (za
przeproszeniem) szmaty.
Niedaleko znajdowało się stoisko Incood, które czarowało swoim
asortymentem (przynajmniej mnie :P).
A naprzeciwko był kolejny
magiczny papierniczy zakątek, gdzie kupiłam piękny zeszyt ♥.
I to na tyle z mojej strony. W
sumie do domu przywiozłam 14 książek.
Tak, miałam ciężką walizkę, dzięki Bogu, że kółka wytrzymały ten ciężar, bo jadąc
przez te wszystkie kostki i w Krakowie, i w Łodzi miałam jakby ładnie to
powiedzieć, duszę na ramieniu ;).
A Wy byliście na targach?
Staliście w tych kilometrowych kolejkach po wymarzone podpisy, uśmiechy i
zdjęcia autorów? Dużo przywieźliście książek do domu? Piszcie! ;)
Poprzednie edycje:
♦ XX Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie – relacja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każde słowo się liczy. Dziękuję :).